Armia PMC – Tom 1

Armia PMC

Tom 1

 
Autor: Natan Pluciński
Wydanie: 2
ISBN: 978-83-967789-0-1
Strony: 406
Format: 12,7 x 20,32 cm

 

„Wyobraź sobie, że tam wojna i nikt na niej nie ginie...” 

Armia PMC – prywatna, silnie zmilitaryzowana organizacja, specjalizująca się w świadczeniu usług ochroniarskich i szkoleniowych. Tym, co ją cechuje jest szerokie wykorzystanie broni i amunicji nieśmiercionośnej, znacząco podnoszących jej skuteczność. Przeciwstawiający się rynkowemu liderowi Sojusz przeprowadza operację, mającą za cel zdyskredytować ją w oczach opinii publicznej. Nie wszystko jednak idzie zgodnie z planem, a wkrótce Armia odpowiada z całą stanowczością, akceptując deklarację wojny. Trzy dni później rozpoczynają się regularne działania zbrojne, mogące być początkiem korporacyjnej wojny...

Zupełnie nowe pole walki, ukazane oczami nie tylko oficerów w sztabie czy operatorów sił specjalnych, a zwykłych żołnierzy walczących na linii frontu, wepchniętych niespodziewanie w bagno wojny innej niż jakakolwiek wcześniej...

 





Fragmenty 


– Przyjąłem – odpowiedział radiooperator, przełykając zgęstniałą ślinę przez ściśnięte gardło. – Zaczynają, mamy ruszać – zwrócił się do plutonowego, leżącego tuż obok. Podoficer kiwnął potwierdzająco głową, okraszoną kępą traw, w jaką zmienił się jego hełm. Odetchnął głęboko parokrotnie, zbierając się do wydania rozkazów.
    Podniósł się z ziemi, zrzucając z pleców luźno leżącą roślinność i zaczął wściekle drapać, nie mogąc już dłużej wytrzymać. Niemal oszalał, od długiego czasu gryziony bez litości przez łaknące krwi komary, nie mogąc się poruszyć. Teraz przestawało to już mieć znaczenie, korzystał więc jak mógł.
    Ściółka obok niego również się podniosła, wypuszczając spod siebie radiooperatora, który w ciągu paru sekund zapiął plecak z radiostacją i zarzucił go na ramiona, po czym zamarł, wpatrując się w niego wyczekująco. W rękach trzymał karabinek, z cichym kliknięciem go odbezpieczając. Nabój tkwił w komorze od dawna.
    Pozostali żołnierze podążyli za ich przykładem, zrzucając kamuflaż i przygotowując broń do walki. Oczekując miał wystarczająco dużo czasu, by przekazać im dokładne rozkazy. Ruchami ramion wydał im krótkie komendy, po czym sam chwycił za broń, na której dotychczas leżał, chroniąc przed zabrudzeniami. Nie chciał, by źdźbła czy inny syf dostały się do mechanizmu. Zbyt łatwo mogło to doprowadzić do zacięcia.
    Podwładni zaczęli się rozchodzić, by utworzyć formację, szybko przemieszczając nisko przy ziemi, na czworakach. Plutonowy poklepał wiszące na brzuchu ładownice z magazynkami i z cichym trzaskiem napa odpiął skrajną po lewej, odsłaniając dwa z nich. Wewnątrz mocne gumy trzymały je na miejscu, chroniąc przed wypadnięciem. Klapa była tylko dodatkowym zabezpieczeniem
i osłoną przed zabrudzeniami. Wcisnąć je do środka, za gumy było trudno, ale były bezpieczne podczas walki i nie musiał martwić się otwieraniem kieszeni; wystarczyło tylko wyszarpnąć jeden i załadować do broni.
    Odetchnął po raz ostatni, czując oblewający go nagle pot pod duszącą kamizelką i ciężkie bicie serca, rozchodzące się w skroniach. Czas na bój.
    – Ruszamy – powiedział zachrypniętym głosem do najbliższych towarzyszy, podnosząc się z kolana. Kciukiem odbezpieczył karabinek, drugą ręką poprawiając tkwiące na nosie gogle, które zawsze zaczepiały  o maskę balistyczną.
    Powstali, wynurzając się z gęstych zarośli, w których się chronili. Zaraz się zacznie, pomyślał, wyprostowany ruszając do przodu, nie przejmując się już szelestem roślinności i suchym trzaskiem opadłych na ziemię gałązek. Zaczęli iść, nierówną tyralierą, przyspieszając kroku. Połowa żołnierzy już w marszu odpięła ładownice, wyciągając z nich oliwkowe walce granatów. Pozostali wznieśli karabinki do ramion, idąc i mierząc przed siebie lufami. Wymijali drzewa, nieomal ocierając się  o pokryte szorstką korą pnie. Trzymali tempo, nie zwalniając ani na chwilę, przecinając przyschłą roślinność z chrzęstem liści i traw pod podeszwami butów.
    Niedługo później walka się rozpoczęła. Po czasie nie był w stanie stwierdzić, kto ją zaczął, zresztą nie było to ważne. Przez łomot krwi w uszach przedarł się ostry huk wystrzałów, powodując kolejny wyrzut adrenaliny do żył, jeszcze bardziej przyspieszając bicie serca, wypełniając ciało energią szukającą ujścia. Nie kazali jej długo czekać.
    Otworzyli ogień, krótkimi seriami siekąc w widocznych na krawędzi lasu przeciwników. Lufy rozbłysły wśród huku wystrzałów, odbijającego się od pni i porażającego uszy. Ci, którzy nie strzelali wyrwali zawleczki z granatów i rzucili daleko przed siebie, na ile pozwalały im drzewa. Trzaśnięcia zapalników utonęły w otaczającej ich kanonadzie. Tuż po wypuszczeniu oliwkowych, plastikowych skorup z rąk uchwycili wiszące dotąd na oplatających ich pasach karabinki i wznieśli je do ramion, dołączając się do ich strzelających towarzyszy. Wszystko w ruchu, nie zatrzymując się ani na chwilę, jak fala przypływu uderzając na zaskoczonych ich nagłym pojawieniem się i znużonych spokojnym dniem przeciwników.
    Granaty wybuchły w serii eksplozji, wyrzucając wypełnienie balistyczne oraz kawałki darni w chmurach dymu i pyłu uniesionego z ziemi. Między nimi, oblepiając drzewa i krzewy gęstymi, lepkimi kłębami uniosła się biała zasłona, z sykiem wydostając z walcowatych granatów. Po chwili zmieszała się, podziurawiona przez kule bijące z obu stron, rozlewając pomiędzy dwiema jednostkami.
    Pierwsza fala zamilkła, zwalniając krok i przechodząc bardziej za drzewa, szybko wymieniając magazynki, podczas gdy ci, którzy dołączyli po nich utrzymywali ogień w kierunku przeciwnika, wyprzedzając ich nieznacznie. Chwilę potem role się odwróciły, a żołnierze przetasowali się, nie przerywając ataku.
    Z obu flanek uderzyły niewielkie zespoły obserwatorów, uzbrojonych w karabiny maszynowe, nie szczędząc wpiętych do nich taśm. W nosy uderzył drażniący, ostry zapach dymu, dołączając do swędu niosącego się z intensywnie strzelających karabinków. Uszy atakowane były przez terkot broni, ciężkie eksplozje granatów i krzyki rannych, upadających na ziemię tak po jednej, jak i po drugiej stronie.
    Atakujący zagłębili się w duszny dym, przyspieszając, by jak najszybciej odzyskać kontakt wzrokowy z przeciwnikiem. Druga fala granatów przecięła powietrze, upadając po drugiej stronie białej ściany, po chwili rozrywając z ogłuszającym łomotem. Żołnierze kontynuowali prowadzenie ognia, teraz jednak oszczędniej, póki nie wynurzyli z białych, eterycznych całunów, drążonych przez mknące ze świstem kule i rykoszety. Przywitały ich bardziej skoordynowane, jednak wciąż paniczne strzały, wyrzucające w powietrze odpryski kory z drzew, za które rzucili się atakujący. Wysunęli oni lufy zza pni, plując ogniem, ani myśląc przerywać ataku. Walki dopiero się zaczynały. Zastały od rana front budził się do życia.
 
 

 
 
Część kul uderzała w płot, jednak większość z nich przelatywała przez luźne dziury między pasmami zasieków. Parę chwil później od strony ostrzeliwanej bazy rozległy się wystrzały, najpierw samotne, nerwowe, następując szybko po sobie, zaraz dołączyły do nich następne, tak pojedyncze, jak i całe serie, lecące w las.
    Jeden z pocisków uderzył w drzewo zaledwie metr od niego, wyrywając kawałki kory i odbijając w przypadkowym kierunku, zmuszając go, by mocniej przytulił się do jakby nieco bardziej niż przed chwilą wątłego pnia. Mimo upału dreszcz przeszedł mu po plecach na dźwięk złowieszczego wizgu rykoszetu. Wściekłe odpowiedział ogniem, jednak po zaledwie kilku wystrzałach broń zamilkła, gdy skończyła się amunicja w magazynku.
    Wypiął łukowato wygięte pudełko i załadował nowe, puste chowając do ładownicy. Dłonią wymacał dźwigienkę z boku korpusu i zwolnił zamek, ładując nabój do komory, po czym wznowił ostrzał.
    Odezwał się karabin maszynowy na wznoszącej się tuż ponad ostatnie pasmo ogrodzenia wieżyczce, prując długą serią. Kule równą linią przeorały ziemię, a następnie skosiły strzelającego po prawej towarzysza. Ten, obalony impetem zwalił się na plecy z szeroko rozłożonymi rękoma, gdzie skulił się i zaczął wić, krzycząc przeraźliwie w bólu. Szeregowiec przerwał na chwilę ostrzał, opuszczając lekko obroń i spoglądając na niego z przerażeniem.
    Pociski, których używali, nie miały za zadanie zabić. Stworzone były w celu zadania bólu, który uniemożliwiłby dalszą walkę. w tym momencie spisały się znakomicie.
    – …dostał, dostał!
    – Osłania… Kurwa, zdejmij ktoś tę wieżyczkę!
    – Osłaniaj, idę! – wydarł się żołnierz, będący po drugiej stronie rannego, rzucając się do przodu.
    Zamrugał, podrywając broń i celując w stanowisko, z którego strzelec prowadził ogień, jednak zaraz zmuszony był skryć się za pniem, gdy dookoła uderzyły pociski. Na gardle zacisnęła mu się niewidzialna dłoń, poczuł, że zaczyna panikować. W czasie szkolenia powiedzieli im, jakie efekty miał postrzał amunicją, jednak pierwszy raz widział je na oczy.
    Przed biegnącym ziemia poderwała się w górę, gdy uderzyła w nią kolejna seria, odcinając drogę do rannego. Szarpnął się w tył, lądując na zadzie i zaczął cofać się, panicznie odpychając rękoma i nogami. Kule zaczęły padać coraz gęściej, uniemożliwiając im wychylenie się zza osłony i wycelowanie, pozwalając jedynie na wystawienie broni i ostrzał na ślepo.
    Leżał na ziemi za pniem, próbując przytulić się do niego jak najbliżej, przerażony uderzającymi wokół pociskami. Niektóre, odbijając się w pobliżu, przelatywały tuż obok niego z przeraźliwym wizgiem, wciąż wystarczająco niebezpieczne, by sprawić, że będzie zwijać się na ziemi z bólu jak jego towarzysz. Powiedziano im, że przeciwnik odpowie ogniem, jednak zapewnili ich, że będzie to miało na celu ich tylko odstraszyć, że nie będą chcieli ich… nie zabić, ale nafaszerować kulami, pomyślał, z braku lepszego określenia.
    Kanonada od strony wroga grzmiała niczym huragan, zagłuszając towarzyszy. Ponad huk przedzierały się jedynie krzyki rannych, cierpiących po trafieniach pociskami.
    – Wycofać się, wycofać! Ostrzelać i wycofać! Już! – wydarł się dowódca, z pewnością zdzierając gardło, ale jakimś cudem przekrzykując przez otaczającą ich kakofonię. Sam wystawił broń za osłonę i puścił długą serię, opróżniając cały magazynek. Zaraz potem zerwał się i zaczął biec, jak najdalej od jednostki.
    – Wycofujemy się! – Towarzysze powtórzyli za nim, przekazując sobie nawzajem komendę, by każdy ją usłyszał.obu stron rozległy się podobne, długie serie z karabinków, żołnierze podnosili się i wycofywali biegiem, by jak najszybciej znaleźć poza zasięgiem wrogich kul.
    Chwycił mocniej karabinek, selektor przestawił na automat i wysunął lufę zza pnia, ściągając spust i trzymając podrygującą w rękach broń. Kilkunastonabojowa seria plunęła z lufy w rozbłysku ognia wylotowego; zaraz po tym, jak wybrzmiała odwrócił się i zaczął czołgać się w przeciwnym kierunku, po chwili podrywając z ziemi i biegnąc jak szybko mógł. Broń, kamizelka i buty tylko ciążyły i krępowały ruchy, gdyby mógł to rzuciłby je wszystkie w cholerę.
    Pociski świstały koło niego, kora z trafionych pni pryskała od uderzających z hukiem kul, z przeraźliwym wizgiem rykoszetujących dookoła. Oddech miał chrapliwy, płuca zaczynały płonąć, tak samo jak mięśnie nóg, maska utrudniała nabieranie dusznego powietrza.
    Dwa uderzenia w plecy pchnęły go na ziemię, odbierając dech. Wygiął się w pałąk, ogłuszony falą bólu, jak sparaliżowany. Kiedy w końcu wciągnął powietrze w płuca, z gardła wyrwał się wrzask, którego nie zdołał pohamować, ani nawet nie próbował.
 
 
 

 

 Książkę możesz kupić na Amazon:


 

 

Tom 2 w trakcie pisania.